Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/231

Ta strona została przepisana.

Niechludow przypomniał sobie dzień wczorajszy i zrobiło mu się niewesoło.
— A z Bogoduchowską, polityczną, można zobaczyć się — zapytał po krótkiem milczeniu.
— Dlaczegóż... można — rzekł intendent. — A ty czego chcesz? — rzekł do sześcioletniej dziewczynki, która weszła do pokoju i zwróciwszy główkę, aby nie spuszczać oczu z Niechludowa, zbliżała się do ojca.
— Jeszcze upadniesz — rzekł intendent, uśmiechając się, skoro dziewczynka zaczepiła nóżką o dywanik i podbiegła do ojca.
— Jeśli można, tobym poszedł.
— AJeż można, można — rzekł intendent, przytulając do siebie dziewczynkę — proszę.
Wstał i zlekka odsunąwszy córkę, wyszedł do przedpokoju.
Jeszcze nie zdążył włożyć podawanego mu przez podwiązaną pokojówkę paltota, gdy rozległy się dźwięki fortepianu.
— W konserwatoryum była, ale tam zamieszki. A szkoda, wielki talent — rzekł intendent, idąc ze schodów. — Chce wystąpić w koncertach.
Intendent podeszedł z Niechludowem do więzienia.
Furtka otworzyła się natychmiast. Dozorcy, salutując, przeprowadzili ich oczyma. Czterech ludzi z golonemi głowami niosło jakiś cebrzyk. Skurczyli się, zobaczywszy intendenta. Jeden osobliwie pochylił się i ponuro spojrzał, błyskając czarnemi oczyma.
— Rozumie się, talent trzeba kształcić, nie można zaniedbywać i marnować.
— Ale w szczupłem mieszkaniu, pojmuje pan, trudno wytrzymać — mówił dalej intendent, nie zwracając najmniejszej uwagi na aresztantów i wlekąc za sobą zmęczone nogi, poszedł z Niechludowym do poczekalni.