Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/236

Ta strona została przepisana.
LI.

Wracając szerokim korytarzem (była to pora obiadowa i cele stały otworem) między ludźmi, odzianymi w jasno-żółte, krótkie kaftany, szerokie spodnie i łapcie, uparcie spoglądającymi na niego, Niechludow doświadczał dziwnych uczuć litości nad nieszczęśliwymi, którzy tu siedzą, i wstyd mu było przed samym sobą, że on tak obojętnie i spokojnie przygląda się ich niedoli.
W jednym z korytarzy ktoś przebiegł, kłapiąc łapciami, w drzwi celi, i wyszli ztamtąd ludzie, i zastąpili Niechludowowi drogę, kłaniając się nizko.
— Rozkażcie, wielmożny panie, nie wiem, jak mam was nazwać, żeby z nami skończyli sprawę.
— Jam nie naczelnik, nic nie wiem.
— To wszystko jedno, powiedzcie komu, naczelnikowi, albo co — mówił głos proszący, nieśmiały. — My niewinni, panie, pokutujemy drugi miesiąc.
— Jakto? Dlaczego? — pytał Niechludow.
— Ha! ot tak, zamknęli nas do kozy. Siedzimy już drugi miesiąc i sami nie wiemy, za co.
— Prawda, to przypadkiem — potwierdził pomocnik dozorcy. — Tych ludzi wzięli za brak dowodów piśmiennych i trzeba było odesłać ich do gubernii, ale tam spaliło się podobno więzienie, i zarząd gubernialny zwrócił się do nas z prośbą, żeby ich zatrzymać tu.
— 1 ot, wszystkich z drugich gubernii rozesłaliśmy, a tych trzymamy.
— Jakto, tylko dlatego? — spytał Niechludow, zatrzymując się w drzwiach.
Tłum, złożony z czterdziestu ludzi, odzia-