— Tak — pytał się mnie, do kogo przyszedłem.
— Maryo Pawłowno, nie wolno rozmawiać z obcymi. Przecież wiecie — ozwał się dozorca.
— Dobrze, dobrze — odparła dziewczyna, i ująwszy w swą smukłą, białą rękę rączkę wpatrzonego w nią Olesia, uprowadziła go do matki suchotnika.
— Czyje to dziecko? — spytał Niechludow dozorcy.
— Jakiejś tam politycznej, urodził się już w więzieniu.
— Niewinnej?
— Tak, teraz jedzie na Sybir z matką.
— A ta dziewczyna?
— Nie mogę pana objaśnić — odparł dozorca, wzruszając ramionami. — A, ot i Bogoduchowska.
Z drzwi w głębi wyszła żywo mała, ostrzyżona, chuda i żółta Wiera Efremowna ze swojemi ogromnie dobremi oczami.
— Witam, witam, cóż przyszedł pan? — mówiła, potrząsając ręką Niechludowa. — Przypomniał sobie pan o mnie? Usiądziemy może?
— Nie myślałem, że panią zastanę w takich warunkach.
— O, mnie tu doskonale; tak dobrze, tak dobrze, że niczego lepszego nie pragnę — mówiła szybko Wiera Efremowna, spoglądając na Niechludowa, jak zwykle lękliwie, swemi ogromnie dobremi, okrągłemi oczyma i krącąc bezustannie żółtą, cienką, żylastą szyją, wychylającą się z nizkiego, brudnego kołnierzyka od kaftana.