Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/245

Ta strona została przepisana.
LIV.

Rozmowę przerwał dozorca, więzienny oznajmimiając, że odwiedziny się skończyły, i trzeba się rozejść.
Niechludow wstał, pożegnał się z Wierą Efremowną i podszedł do drzwi, i chwilę zatrzymał się, spoglądając ciekawie na to, co się rozgrywało przed jego oczyma.
— Panowie, już czas, już czas, wychodźcie — mówił dozorca, ale ani odwiedzający, ani więźniowie nie wychodzili.
Żądanie dozorcy obudziło tylko niezwykle ożywienie tak w więźniach, jak wogóle we wszystkich ludziach, zamkniętych w izbie, lecz nikt nie myślał wychodzić. Niektórzy powstawali i rozmawiali stojąc. Dradzy siedzieli, rozmawiając w dalszym ciągu. Inni znów zaczęli się żegnać i płakać. Najbardziej wzruszającem było pożegnanie matki z synem suchotnikiem.
Młody człowiek ciągle obracał w ręce papier, a twarz jego wyrażała prawie złość tak wielką, iż czynił wysiłek, aby zapanować nad sobą i nie poddać się wzruszeniu. Matka zaś, posłyszawszy, że trzeba się rozejść, wsparła się na jego ramieniu i łkała głośno.
Dziewczyna o łagodnych oczach (Niechludow mimowoli śledził za nią) stała przed szlochającą, starą matką i mówiła do niej jakieś słowa pociechy.
Staruszek w niebieskich okularach, stojąc, trzymał za rękę swoją córkę i kiwał głową potakująco na to, co ona mu mówiła. Młodzi zakochani wstali i trzymając się za ręce, patrzyli sobie w oczy z bezgraniczną miłością.
— Ot, tym jednym, to wesoło — przemówił, wskazując na parę zakochanych, młody człowiek w krótkim żakieciku, który, stojąc obok Nie-