Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/246

Ta strona została przepisana.

chludowa, równie jak on, przyglądał się pożegnaniu.
Czując na sobie wzrok Niechludowa i młodego człowieka, zakochani, aresztant w kaftanie i jasno-włosa, rumiana dziewczyna, wyciągnęli do siebie skute ręce i przechylając się nieco w tył, zaczęli się śmiać i kręcić młynka.
— Dziś wieczór ma być ich ślub tu, w więzieniu, a potem ona jedzie z nim na Syber — objaśnił młody człowiek.
— Któż on jest?
— Katorżnik. Prawda że oni się weselą, ale to smutno słuchać takiej wesołości — prawił młody człowiek w żakieciku, przysłuchując się łkaniom staruszka w niebieskich okularach.
— Panowie! Proszę, proszę. Nie zmuszajcie mnie do zastosowania surowych środków — mówił dozorca, powtarzając raz po raz jedno i to samo. — Proszę, proszę — mówił cicho i bezskutecznie. — Cóżto? Już dawno minęła pora. Cóż to? Tak przecież nie można? Ja mówię po raz ostatni — powtarzał znużony to wstając, to siadający to zapalając i gasząc swoją marylandzką cygaretkę.
Wreszcie więźniowie i odwiedzający zaczęli się rozchodzić, jedni drzwiami w głębi, drudzy drzwiami, prowadzącemi na korytarz. Poszedł człowiek w gumowej kurtce, i suchotnik, i czarny, oberwany katorżnik; poszła i Wiera Efremowna, i Marya Pawłowna z maleńkim chłopczykiem, urodzonym w więzieniu.
Zaczęli nakoniec wychodzić i odwiedzający. Pierwszy ciężkim krokiem wysunął się staruszek w niebieskich okularach, za nim wyszedł Niechludow.
— Et, nadzwyczajne porządki — jakby podtrzymując przerwaną rozmowę, prawił młody człowiek w żakiecie, zstępując razem z Niechlu-