Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/253

Ta strona została przepisana.
LVI.

Je suis à vous. Chcesz palić. Tylko zaczekaj, żebyśmy tu nie naśmiecili — to mówiąc, przyniósł popielniczkę. — No, słucham.
— Mam do ciebie dwie prośby.
— Jakie?
Twarz Maslennikowa przybrała wyraz zmęczenia i nudy. Wszelkie ślady ożywienia pieska pojowego, którego pan podrapał za ucho — znikły zupełnie. Z salonu dochodziły pojedyncze głosy.
Jakiś kobiecy głosik mówił: jamais, jamais, je ne croirais; a inny męzki opowiadał coś, powtarzając raz po raz: la comtesse Voronzoff i Victor Apraksine. Z innej strony dochodził tylko pomieszany gwar i śmiechy. Maslennikow, przysłuchując się temu, co się działo w salonie, słuchał Niechlndowa.
— Ja znów w sprawie tej kobiety — przemówił Niechludow.
— A tak, skazana niewinnie. Wiem, wiem.
— Jabym chciał, aby ją można było przenieść na posługaczkę do szpitala. Mówiono mi, że można tak zrobić.
Maslennikow wydął wargi i zamyślił się.
— No, przypuśćmy, że można — rzekł. — Ale ja się postaram o to, i jutro dam ci znać.
— Mówiono mi, że tam dużo chorych i potrzebne są posługaczki.
— No tak, tak. W każdym razie zawiadomię cię.
Z salonu dał się słyszeć ogólny, wesoły śmiech.
— To Wiktor — rzekł Maslennikow, uśmiechając się — chłopiec nadzwyczajnie złośliwy, gdy jest w humorze naturalnie.
— I jeszcze — ciągnął dalej Niechludow —