Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/260

Ta strona została przepisana.

Tak, ona jest zupełnie inna, inna istota — myślał Niechludow, doświadczając po dawnych wątpliwościach nieznanego mu dotąd zupełnie uczucia wiary — w potęgę miłości.




LVI.

Wróciwszy do dusznej izby więziennej, Masłowa, milcząc, zdjęła kaftan, siadła na tapczanie i opuściwszy ręce na kolana, zamyśliła się.
W izbie były tylko: suchotnica, Władimirska z małem dzieckiem, staruszka Mieńszowa i stróżka z dwojgiem dzieci. Córkę dyaka uznano wczoraj za chorą umysłowo i przeniesiono do szpitala. Reszta kobiet prała. Staruszka spała, leżąc na tapczanie; dzieci bawiły się na korytarzu, a drzwi stały otworem. Władimirska z dzieckiem na ręku i dozorczyni, robiąc pończochę i przebierając szybko palcami, podeszły do Masłowej.
— No, cóż, widzieliście się, gadaliście? — spytały obydwie.
Masłowa nie odrzekła nic, tylko patrząc bezmyślnie przed siebie, poruszała nogami ruchem jednostajnym.
— Cóż tak milczysz? — pytała stróżowa. — Tylko nie upadaj na duchu. Eh, Kaśka. No! — mówiła, przebierając jednocześnie szybko palcami.
Maslowa milczała.
— A nasze poszły prać bieliznę, powiadają, że naznosili dużo — mówiła Władimirska.
— Finaszka! — zakrzyknęła stróżka, wychyliwszy się za drzwi. — Gdzieś ty poleciał, ty postrzeleńcze.
I wyjąwszy jeden drut, zatknęła go w kłębek razem z pończochą i wyszła na korytarz.