Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/270

Ta strona została przepisana.

z sobą zapach młodych traw i ziemi przesiąkniętej deszczem. Niechludow ubierając się, wyjrzał parę razy przez okno, i patrzył jak chłopi gromadzą się na placyku. Schodzili się pomału jedni za drugimi, witając się i stawali wokoło gwarząc.
Rządca, tęgi, muskularny mężczyzna, w krótkiej kurtce z wysokim, zielonym kołnierzem i dużemi wyłogami, przyszedł oznajmić Niechludowowi, że już się wszyscy zebrali, ale poczekają, bo może przedtem Niechludow napije się kawy lub herbaty, bo i to i to jest gotowe.
— Nie, ja najpierw do nich wyjdę — odparł Niechludow, doznając w tej chwili zupełnie nieoczekiwanego uczucia nieśmiałości i wstydu, na myśl o czekającej go rozprawie z włościanami.
Szedł spełnić to marzenie chłopów, o którem może nawet myśleć nie śmieli. Szedł oddać im za nizką cenę grunta, czynił im przeto dobrodziejstwo, a było mu czegoś wstyd i nieswojo. Kiedy zbliżył się do zgromadzonych chłopów, i odkryły się i pochyliły przed nim te wszystkie płowe, czarne i siwe głowy, zmieszał się tak, że długo nie mógł słowa przemówić. Deszczyk drobny padał ciągle i zostawiał krople na odsłonionych głowach i na brodach, i na sukmanach chłopskich. Chłopi patrzyli na pana i czekali, co on im powie, ale pan zmięszał się tak, że nic nie mógł powiedzieć. Przykre milczenie przerwał spokojny, pewny siebie Niemiec-rządca, uważając się za znawcę ruskiego chłopa i mówiący poprawnie, czysto po rusku. Tęgi ten i wypasiony mężczyzna, równie jak i sam Niechludow, stanowili wyraźny kontrast ze szczupłemi pomarszczonemi twarzami i wystającemi z pod kaftanów chudemi łopatkami chłopów.