Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/271

Ta strona została przepisana.

— Książę chce wam zrobić dobrodziejstwo, ziemię oddać, tylko, że wyście tego nie warci — przemówił Niemiec.
— Jakże my nie warci, Wasylu Karłowiczu, a czyśmy to nie pracowali? My kontenci byliśmy z nieboszczki pani, Boże świeć nad jej duszą, a i młody książę o nas nie zapomina — zaczął mówić rudawy chłop.
— My nie skarżymy się na panów, tylko ciasno nam i bieda — mówił drugi chłop z twarzą szeroką i długą, rzadką brodą. — Żyć trudno.
— Ja po to was wezwałem, bo zamierzam, jeśli na to przystaniecie, rozdać wam wszystką ziemię — przemówił Niechludow.
Chłopi milczeli, jakby nie zrozumieli lub nie wierzyli temu, co im mówiono.
— Niby w jakich zamiarach oddać nam ziemię? — spytał jeden, lat średnich, chłop, w odziewadle.
Wypuścić wam w dzierżawę po nizkiej cenie.
— Doskonała rzecz — przemówił jakiś stary.
— Tylko, żeby nie była wielka zapłata — ozwał się drugi.
— Czemu nie brać ziemi? — My tego zwyczajni, z ziemi żyjemy!
— Panu lepiej, tylko, aby pieniądze wziąć i tyle kłopotu! — ozwały się głosy.
— Wasza rzecz — mówił Niemiec — żebyście pracowali i porządek utrzymywali.
— Eh! co tu gadać, Wasylu Karłowiczu — przemówił chudy, z ostrym, wydatnym nosem, starzec. — Ty powiadasz, dlaczego konie w szkodzie, a kto je puszcza w szkodę, ja dzień z dnia pracuję jak rok długi, namachać się kosą, albo co, ta i w nocy zasnę, a koń w twoim owsie, więc ty ze mnie skórę drzesz za to.