Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/279

Ta strona została przepisana.

jona, zarżała ciche. Drugiego konia wyprowadzał chudy, ale krzepki jeszcze dziad w drelichach i długiej, brudnej koszuli, z pod której sterczały chude żebra.
Kiedy konie wydostały się na ubitą drogę, stary zwrócił się ku wrotom i pokłonił się nizko Niechludowowi.
— Panicz musi dziedziczek naszych krewniak, co?
— A tak, tak.
— No, to witamyż ciebie; cóż przyjechał widać popatrzeć? — zagadnął stary, widocznie gaduła.
— Tak, tak. No, cóż tam u was słychać, jak wam się powodzi? — spytał Niechludow, nie wiedząc, jak zacząć rozmowę.
— Jakie tam nasze życie! Wiadomo, kiepskie życie — mówił, przeciągając śpiewnie, stary, ochotny do gawędki.
— Dlaczego powiadacie, że liche życie? — pytał Niechludow, wchodząc we wrota.
— Ot, jakie życie? Psie życie — ciągnął dalej stary, idąc za Niechludowem na uprzątnięte już miejsce pod strzechą.
Niechludow wszedł za nim pod okap.
— Ot, w chacie u mnie siedzi 12 dusz — mówił stary, wskazując na dwie kobiety, które w zawiązanych chustkach na głowie, podkasane wysoko, z łydkami do połowy zabryzganemi gnojówką, stały z widłami przed pełnym nawozu chlewem. — Co miesiąc weź, kup 6 pudów mąki, a zkąd ich brać?
— A waszego zboża wam nie wystarcza?
— Swojego? — przerwał stary, uśmiechając się pogardliwie. — Moja ziemia wystarczy na troje dusz, a od zeszłego roku narżnęlim osiem kop wszystkiego, ta i do Bożego Narodzenia ledwie starczyło.