Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/281

Ta strona została przepisana.

— Chciałem zobaczyć, czem się żywicie, jak mieszkacie — rzekł Niechludow.
— Ot, tak żyjemy, jak widzisz. Izba tylko tylko czekać, jak się zawali i jeszcze kogo zabije. A stary powiada, że i taka dobra. Ot i żyjem sobie, i królujemy — mówiła energiczna starucha, trzęsąc głową. — Ot i zaraz będziemy obiad jedli. Napracuje się naród, ta i niech podje sobie.
— A cóż wy gotujecie?
— Co? Ha, jadło nasze dobre, niczego. Na pierwsze chleb z kwasem, a na drugie kwas z chlebem — odparła starucha, ukazując w uśmiechu do połowy starte zęby.
— Nie, ale bez żartów, pokażcie, co będziecie jedli.
— Co będziemy jedli? — śmiejąc się, mówił stary, nasze jedzenie nie wymyślne. Pokaż-no jemu stara.
Starucha pokiwała głową.
— Zachciało się panu naszą chłopską strawę oglądać? Ot, dziwny ty pan, dziwny, niechże ja się tobie przypatrzę. Wszystko musi wiedzieć. Powiedziałam już: chleb z kwasem, a jeszcze i „szczi“, przyniosły baby wczoraj śnitki, ot i będzie „szczi“, a potem i kartofle.
— I nic więcej?
— A czegóżby jeszcze, mlekiem się zabieli — prawiła stara, uśmiechając się i spoglądając we drzwi.
Drzwi były otwarte i sień roiła się od ludzi: dzieci, dziewczęta, baby z niemowlętami, cisnęły się do drzwi, aby spojrzeć na tego pięknego pana, co przyszedł patrzyć na chłopskie jadło. Stara dumna była widocznie ze swej uprzejmości względem gościa.
— Tak, biedne, biedne nasze życie, panoczku, co tu gadać — prawił stary. — Gdzie się