Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/287

Ta strona została przepisana.

— No i tak Kasinę dziecko powiozła. Ale przedtem dwa tygodnie u siebie trzymała. Zmarniał dzieciak jeszcze u niej.
— A ładne było dziecko?
— Taki był piękny dzieciak, że lepszego nie potrzeba. W ciebie się wdał — prawiła stara, przymrużając oko.
— Dlaczego tak osłabł? widocznie był źle karmiony?
— Jakie to tam karmienie? Ot zwyczajnie, cudze dziecko. Aby żywem dowieźć do przytułku. Powiada, że dowiozła tylko do Moskwy, i tam skończyło. Przywiozła świadectwo, wszystko jak potrzeba. Ho, ho, mądra baba była.
I tyle tylko dowiedział się Niechludow o swojem dziecku.




VI.

Uderzywszy się raz jeszcze głową o nizkie odrzwia w izbie i w sieni, Niechludow wyszedł na drogę. Obaj malcy w perkalikowych koszulinach czekali na niego. Jeszcze kilkoro dzieci przyłączyło się do nich i parę kobiet z dziećmi przy piersi, a między innemi i ta sama wynędzniała kobieta, która trzymała na ręku blade, bezkrwiste dziecko w czepeczku z różnobarwnych skrawków. Malec bezustannie wykrzywiał do uśmiechu swoją chudą, prawie starą twarzyczkę. Niechludow widział, że to był uśmiech umierającego. Spytał chłopców, co to za kobieta?
— A toż Anisya, taż sama, com ci opowiadał — odparł starszy chłopiec.
Niechludow zwrócił się do Anisyi.
— Jakże ci się powodzi? — spytał.