Chłopi jechali nocą paść konie na gościńcu i ukradkiem w pańskim lesie.
— Widzisz, patrzaj, już całkiem łąki zarosły, trza będzie w święto baby posłać zżąć — mówił chudy chłop w obszarpanym kaftanie, a toby kosy połamał.
— Podpisz, powiada — ciągnął dalej obrośnięty czarniawy chłop, rozpamiętując pańskie słowa. — Podpisz się, to on skórę z ciebie zedrze.
— Tak, tak — przytakiwał stary.
I zamilkli, tylko słychać było tupot kopyt końskich, po ubitej drodze.
— Darmo wam ziemię oddam, tylko się podpiszcie. Mało nas naokłamywali. Nie, kochanku, myśmy teraz zmądrzeli — dodał po chwili i zaczął nawoływać źrebaka, co się został gdzieś po drodze. „Cieś, cieś, cieeś!“ — wołał zatrzymując kobyłę i oglądając się po za siebie, ale źrebak już poleciał w bok na pańskie łąki.
— Widzisz go, zapędził się na dworską łąkę- — ozwał się czarniawy chłop, usłyszawszy szelest deptanych traw, a źrebak rżał i brykał po okrytych rosą, pachnących i wilgotnych łąkach.
Niechludow zastał w kancelaryi przygotowane dla siebie łóżko, wysoko zasłane pierzyną, dwiema poduszkami i olbrzymią misternie pikowaną jedwabną kołdrą, ciemno-czerwoną, widocznie jeszcze z wyprawy pani rządczyni. Rządca częstował Niechludowa resztkami z obiadu, lecz otrzymawszy odpowiedź odmowną, zaczął się tłomaczyć ze swego nieudolnego i złego przyjęcia, i oddalił się pospiesznie, zostawiając Niechludowa samego.