równości — przemówił kulawy w białych, onuczkach.
Wszyscy potwierdzili tę uwagę, uważając ją za dobrą.
— Powiedzieliście każdemu, więc ma się rozumieć i dworskim ludziom.
— Co to, to nie — rzekł sołdat.
Ale rozumny wysoki chłop nie zgadzał się na to.
— Jak dzielić, to między wszystkich — rzekł po krótkim namyśle.
— Po równości dzielić nie można — rzekł Niechludow. — Będą sprzedawać jedni drugim. Bogatsi wykupią działy. Później na innych działkach ludzi przybędzie, dorosną dzieci, a tu ziemi nie ma.
— Istotnie, rzeczywiście — rzekł sołdat.
— Zabronić sprzedawać, tylko temu dać, co sam uprawia — przerwał zdun gniewnie.
Ale Niechludow zauważył, że trudno dowieść, czy kto sam dla siebie uprawia, czy dla kogo innego.
Wtedy wysoki mądry chłop zaproponował robotę artelową.
— Kto sam gospodarzy, temu dać, kto sam nie sieje, ani orze, temu nic nie dawać — zakonkludował stanowczo grubym basem.
Niechludow zauważył, że do tego potrzeba, aby wszyscy mieli inwentarz i narzędzia rolnicze, aby ten inwentarz był równej dobroci, albo też, żeby i konie i woły i pługi i młocarnie, wszystko, żeby było wspólne. Ale na to potrzeba ogólnej zgody.
— Naród na to nie zgodzi się nigdy w życiu — zauważył starowina.
— Zaraz przyjdzie do bitki — dodał siwy i wesoły drugi staruszek. — Baby babom ślepie wydrapią.
Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/304
Ta strona została przepisana.