— Dobrze. Spróbuję. — I siadła lekko do powozu, błyszczącego lakierami skrzydeł, i otworzyła parasolkę. Lokaj siadł na kozioł i kazał woźnicy rnszać. Powóz ruszył, ale ona dotknęła parasolką pleców woźnicy, i śliczne, na muskularnych nogach, anglezowane klacze, zginając piękne, ściągnięte munsztukami głowy, stanęły, przebierając niespokojnie nogami.
— A pan niech przychodzi, tylko proszę nie interesownie — rzekła z tym uśmiechem, którego moc dobrze znała, i jakby zakończywszy przedstawienie, spuściła zasłonę, t. j. zasunęła woalkę.
— No, jedźmy... — I znów trąciła parasolką woźnicę.
Niechludow uchylił kapelusza.
Kasztanowate pełnej krwi klacze, w lansadach zatętniły podkowami, a powóz potoczył się bystro, od czasu do czasu lekko podskakując na nowych gumach po nierównych miejscach kostkowego bruku.
Niechludow, przypominając sobie uśmiech Marietty, pokiwał głową.
— Ani się opatrzysz, jak znów wejdziesz w to życie — myślał.
Ułożywszy sobie plan jazdy, aby darmo drogi i czasu nie tracić, ruszył najpierw do senatu.
Wszedłszy do biura, zastał tam w pysznie urządzonym apartamencie olbrzymią ilość grzecznych i wyświeżonych czynowników.
Prośba Masłowej oddana była do przejrze-