przed pocztowym, którym miał jechać Niechludow, dlatego też zapłacił rachunki w hotelu, bo nie miał już zamiaru wracać.
Dzień był upalny, prawdziwy lipcowy. Nie ostygłe podczas dusznej nocy kamienie uliczne i dachy domów ziały ogniem. Wiatru prawie że nie było, a jeśli się zerwał, to przynosił całe tumany gryzącego piasku, oraz niemiły zapach olejnej farby. Ludzie po chodnikach snuli się ociężale, wyszukując miejsc zacienionych przez kamienice. Tylko czarni, ogorzali chłopi kamieniarze, w łapciach, siedzieli pośrodku ulicy, stukając ciężkiemi młotami po głazach, układanych na gorący piasek. Stójkowi, w szarych kitlach z pomarańczowemi sznurkami od rewolwerów, stali znużeni pośrodku ulic, tylko wózki przekupniów, osłonięte z jednej strony płótnem, przesuwały się w górę i w dół ulicy, a konie, oganiając się od much, pobrzękiwały janczarami.
Kiedy Niechludow zajechał przed więzienie, partya jeszcze nie wyruszyła, i w więzieniu panowało ciągle, począwszy od godziny 4-tej zrana, niezwykłe ożywienie i ruch, z powodu wyprawiania i przyjmowania nowych aresztantów.
Do wyjeżdżającej partyi należało 623 mężczyzn i 64 kobiety; trzeba więc było sprawdzić tożsamość osoby każdego, odebrać ze szpitala chorych i osłabionych i oddać ich pod straż oddziału prowadzącego. Nowy dozorca, dwaj jego pomocnicy, doktór, felczer, konwojowy oficer i pisarz, siedzieli na dworze, w cieniu, przy stole wystawionym z kancelaryi, pełnym najrozmaitszych papierów. Wywoływali po jednemu sto-