Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/414

Ta strona została przepisana.

jących opodal aresztantów i obejrzawszy bacznie każdego, zapisywali do księgi.
Promienie słoneczne zalewały potokiem światła do połowy stół kancelaryjny. Robił się upał nie do zniesienia i duszno od oddechów całej gromady więźniów, obok stojących.
— Cóż to, nie będzie końca tej robocie? — mówił, zaciągając się papierosem, wysoki, barczysty, z krótkiemi rękawami, czerwony na twarzy, naczelnik oddziału. — Zamęczymy się. Zkądżeście ich tyle nabrali? Dużo tam jeszcze?
Pisarz odpowiedział pośpiesznie:
— Jeszcze dwudziestu czterech, a prócz tego kobiety.
— No, cóż stoicie, podchodzić... — krzyknął dozorca na cisnących się jeden za drugim, niesprawdzonych jeszcze aresztantów.
Aresztanci już od trzech godzin stali rzędem w pełnem słońcu, czekając na swoją kolej.
Ruch ten cały odbywał się w obrębie więzienia, nazewnątrz zaś, przy bramie, jak zwykle, stała warta, ze dwadzieścia wozów pod rzeczy aresztantów i dla chorych i osłabionych. Na rogu zaś gromadka krewnych i przyjaciół, oczekujących na wyjście aresztantów, żeby ich raz jeszcze ujrzeć i, jeśli można, porozmawiać.
Do tej gromadki przyłączył się Niechludow.
Stał, czekając, godzinę blizko, poczem za bramą dał się słyszeć szczęk kajdanów, odgłos licznych kroków, głosy komendy, pokaszliwanie i gwar przytłumionych ludzkich głosów.
Trwało to około pięciu minut, przez ten czas dozorcy wchodzili i wychodzili.
Wreszcie usłyszano komendę.
Brama otworzyła się z trzaskiem, szczęk kajdan zrobił się wyraźniejszy, na ulicę wyszła straż z karabinami, i robiąc zwyczajny, znany im dobrze manewr, rozstawiła się przed bramą