szarą gromadę istot, pozbawionych ludzkiego wyglądu, z dziećmi i workami na plecach.
Nie zważając na to, że wszystkich aresztantów liczono już w więzieniu, dozorcy zaczęli jeszcze raz przeliczać, sprawdzając z poprzedniemi rachunkami. Liczenie trwało długo, a to dlatego, że niektórzy aresztanci przechodzili z miejsca na miejsce i mieszali rachunki.
Straż wymyślała na aresztantów, którzy cofali się pokornie, i liczenie odbywało się po raz wtóry. Gdy już wszystkich przeliczono, naczelny oficer coś zakomenderował i w tłumie powstało zamieszanie. Słabsi mężczyźni, kobiety i dzieci rzucili się ku podwodom i zaczęli układać tam swoje worki, a potem sami siedli na nich. Wgramoliły się i usadowiły na wozach kobiety z krzyczącemi niemowlętami, kłócąc się o miejsca, dzieci, a wreszcie i aresztanci o chmurnem obliczu.
Kilku aresztantów, zdjąwszy czapki, podeszło do konwojowego oficera, prosząc go o coś widocznie.
Potem dowiedział się Niechludow, że prosili o podwody. Niechludow widział, jak oficer milczał, nie patrzył nawet na proszących, tylko zaciągał się cygaretką, i jak potem zamierzył się swoją krótką ręką na jednego z proszących aresztantów, i jak ten, wtuliwszy swą biedną, ogoloną głowę w ramiona, jakby oczekując uderzenia, odskoczył od niego.
— Ja cię tak nauczę, że popamiętasz ruski miesiąc. Dojdziesz piechotą! — krzyknął oficer.
Jednego tylko, słabego, chwiejącego się starca, w kajdanach, puszczono na podwody. Niechludow widział, jak starzec, zdjąwszy płaską, szarą czapkę, przeżegnał się i ruszył ku podwodom, i jak potem długo nie mógł wleźć na wóz, bo ciężkie kajdany przeszkadzały mu
Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/416
Ta strona została przepisana.