podnieść schorowane nogi, i jak siedząca już na teledze baba pomogła mu przy wsiadaniu, podając rękę.
Gdy już podwody napełniły się workami i na workach usadowili się więźniowie, konwojowy oficer zdjął kaszkiet, otarł chustką uznojone czoło, łysinę i czerwoną, grubą szyję i przeżegnał się.
— Partya! marsz! — zakomenderował.
Żołnierze brzęknęli bronią, aresztanci pozdejmowali czapki, i niektórzy lewą ręką zaczęli się żegnać, woźnice coś zakrzyczeli, odpowiedzieli im aresztanci, między kobietami powstał gwar, i partya, otoczona wokoło żołnierzami w białych kitlach, ruszyła z miejsca, podnosząc tumany pyłu.
Na czele szli żołnierze, za nimi, brzęcząc łańcuchami, kajdaniarze, po czterech w rzędzie, dalej zesłańcy, potem osiedleńcy, skuci po dwóch za ręce, następnie kobiety. Na końcu zaś jechały podwody, obładowane workami i chorymi aresztantami; na jednym wozie siedziała wysoko, kobieta owinięta w chustkę, płacząc i szlochając głośno.
Korowód był tak długi, że kiedy pierwsze szeregi znikły już z oczu, podwody obładowane chorymi zaledwie ruszyły z miejsca.
Gdy podwody ruszyły, Niechludow siadł w czekającą na niego dorożkę i kazał woźnicy wyprzedzić partyę, aby przekonać się, czy nie ma znajomych aresztantów między mężczyznami, a potem, skoro znajdzie śród kobiet Masłowę,