bruku, uniosły lekko podskakujący powóz na resorach w stronę zamiejskich willi, gdzie jechali odpocząć i weselić się mąż, żona, oraz dziewczynę czka i chłopiec z cienką szyjką i sterczącemi z pod kołnierza łopatkami.
Ani ojciec, ani matka, nie dawali dzieciom żadnych objaśnień co do smutnego pochodu, jaki widzieli przed chwilą. Tak, że dzieci były zmuszone same rozwiązać owo zagadnienie spowodowane niezwykłem zjawiskiem.
Dziewczynka, spostrzegłszy wyraz twarzy matki, rozwiązała pytanie tak, że to byli jacyś ludzie inni, zupełnie inni, niż jej rodzice i znajomi, że to byli ludzie źli i że z nimi należało tak, a nie inaczej postąpić. I dlatego dziewczyneczce zrobiło się straszno, i kontenta była, gdy ludzie ci znikli jej z oczu.
Ale śledzący szeregi aresztantów chłopczyk z długą, cienką szyjką, rozwiązał pytanie inaczej. Wierzył święcie i niezłomnie, wiarą idącą wprost od Boga, że ci ludzie, to byli tacy sami ludzie, jak i on, i jak wszyscy ludzie na święcie, i że tym ludziom ktoś nie wiadomo za co robił krzywdę, taką krzywdę, jakiej nie należało robić nikomu, i chłopczykowi zrobiło się ich żal, i uczuwał wstyd przed tymi ludźmi, co zakuci w kajdany, z ogolonemi głowami szli, przed tymi, co ich w te kajdany okuli. I dlatego usta dziecka zaczęły drżeć, coraz bardziej i bardziej, i robił coraz większe wysiłki, aby nie zapłakać, myśląc, że płakać w takich okolicznościach, to wstyd wielki.
Niechludow szedł równie szparkim krokiem jak i aresztanci, ale chociaż był lekko ubrany