Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/424

Ta strona została przepisana.

stała gromadka ludzi i straż z karabinem. Niechludow zatrzymał dorożkarza.
— Co się stało? — zapytał stróża.
— Coś tam z aresztantem.
Niechludow wysiadł z dorożki i podszedł do skupionej gromadki ludzi, na nierównych kamieniach, koło chodnika, z głową niżej od nóg położoną, leżał niemłody aresztant, z rudą brodą, o twarzy czerwonej z długim, spłaszczonym nosem, w szarym kaftanie i spodniach. Leżał na wznak, rozkrzyżowawszy ręce, pokryte piegami, wysoką piersią wstrząsał dreszcz konwulsyjny, a oczy krwią nabiegłe, patrzyły w niebo szeroko rozwartą źrenicą.
Nad nim stali: nachmurzony strażnik, roznosiciel, pocztylion, jakiś urzędniczyna, stara kobieta z parasolką i krótko ostrzyżony chłopczyna z pustym koszykiem.
— Osłabło to, zbiedniało w zamku, a teraz prowadzą ich w samo najgorsze piekło — wygłosił urzędnik, zwracając się do Niechludowa.
— Wymrze to — mówiła płaczliwym głosem stara kobieta z parasolką.
— Trzeba mu rozwiązać koszulę — radził pocztylion.
Strażnik drżącemi, tłustemi palcami, zaczął niezgrabnie rozwiązywać tasiemki na czerwonej, nabrzmiałej szyi. Był widocznie zmieszany i poruszony tem, co zaszło, uważał jednak za konieczne zwrócić się do zebranej gromadki ciekawych.
— Czego tu stoicie? I tak gorąco — zasłaniacie jeszcze od wiatru.
— Doktór powinien dawać świadectwa. Słabych powinni zostawiać. A to, popędzili ledwie żywego — mówił urzędnik, chełpiąc się jakoby swoją znajomością praw urzędowych.