Żołnierz podniósł nogi aresztanta obuto w łap i wsunął je pod kozioł.
Nadzorca obejrzał się, a ujrzawszy na szosie płaską czapkę więźnia, podniósł ją i włożył na opadającą w tył, mokrą głowę.
— Marsz! — zakomenderował.
Dorożkarz obrócił się ze złością, pokiwał głową i za żołnierzem konwojowym zawrócił do więzienia.
Strażnik, siedzący z aresztantem, podtrzymywał bezustannie kiwające się bezwładnie ciało. Żołnierz, idący obok, poprawiał nogi. Niechludow udał się za nimi.
Mijając gmach straży ogniowej, dorożka wjechała w podwórze od strony cyrkułu policyjnego i zatrzymała się przy podjeździe.
Na podwórze strażnicy, zakasawszy rękawy, rozmawiali głośno, śmiejąc się, i myli jakieś drągi.
Jak tylko dorożka zatrzymała się, kilku strażników podbiegło i pochwyciwszy ciało aresztanta pod pachy i za nogi, zdjęli go ze skrzypiącej pod nim dorożki.
Strażnik co przywiózł aresztanta, wysiadłszy z dorożki, machał i rozcierał zdrętwiałą rękę, a potem zdjął czapkę i przeżegnał się. Umarłego wnieśli w drzwi i po schodach na górę. Niechludow poszedł za nimi. W niedużej, brudnej izbie, gdzie wniesiono umarłego; stały 4 tapczany. Na dwóch siedzieli dwaj chorzy, w szlafrokach: jeden skrzywiony z obwiązaną szyją, drugi — suchotnik. Dwa tapczany były wolne. Na jednym z nich położyli aresztanta.