Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/44

Ta strona została przepisana.
V.

W korytarzach sądu było już rojno i gwarno.
Woźni chodzili szybko, nawet biegali kłusem, suwając nogami po podłodze i roznosząc polecenia i papiery. Komisarze sądowi, adwokaci i urzędnicy snuli się w tę i ową stronę, interesanci i podsądni na wolnej stopie będący przechadzali się wzdłuż ścian, lub wyczekiwali siedząc.
— Gdzie tu sąd okręgowy? — zapytał Nechludow jednego z woźnych.
— Niby jaki? Jest wydział cywilny, jest wydział kryminalny.
— Jestem przysięgłym.
— Wydział kryminalny... Tak trzeba było mówić. Tędy na prawo, potem na lewo w drugie drzwi.
Niechludow poszedł wedle udzielonej informacyi.
Przed wskazanemi drzwiami czekały dwie osoby. Jakiś wysoki, otyły kupiec, poczciwe człowieczysko, który najwidoczniej już zjadł i wypił, przeto usposobiony był wesoło. Drugim był kantorzysta widocznie żydowskiego rodu.
Rozmawiali z sobą o cenie wełny, gdy zbliżył się Niechludow, zapytując, gdzie jest pokój przysięgłych.
— Tutaj panie, tutaj. Nasz brat przysięgły? — wesoło zapytał dobroduszny kupiec.
— Cóż — będziemy pracowali razem, ciągnął, otrzymawszy odpowiedź twierdzącą. Mam honor — drugiej gildyi — Bakłaszew, rzekł, podając szeroką, miękką, sztywną dłoń. — Popracować trzeba. Z kimże mam zaszczyt?
Niechludow wymienił swoje nazwisko i wszedł do pokoju przysięgłych.
W izbie przysięgłych było dziesiątek osób