Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/446

Ta strona została przepisana.

jąć pewną ilość aresztantów i odstawić ich na miejsce w porządku. Prowadził oddział jak zwykle, lecz nie mógł przewidzieć, że tak silni mężczyźni, jak ci dwaj, których widział Niechludow, nie wytrzymają pochodu i padną nieżywi na drodze. Nikt tu niewinien, a jednak ludzie zabici, i to zabici przez tych samych ludzi niewinnych ich śmierci.
— A to nastąpiło dlatego — myślał Niechludow — że wszyscy ci gubernatorzy, nadzorcy, rewirowi, stójkowi, mieli na myśli nie ludzi i ich potrzeby, lecz spełnienie obowiązków służby, i to ostatnie stawiali wyżej od obowiązków ludzkich względem bliźnich. To jest główna przyczyna złego — myślał Niechludow.
I tak się zadumał, że nie zauważył, jak się pogoda zmieniła: słońce skryło się za obłoki, a od zachodu nadciągała ciężka, jasno-szara chmura, hen na krańcach horyzontu, nad polami i lasami, widniały już skośne smugi deszczu.
Od chmury ciągnął świeży podmuch wiatru.
Od czasu do czasu błyskawica przeleciała i znikła, a z łoskotem pędzących wagonów łączył się głuchy pomruk burzy. Chmura nadciągała coraz bliżej i bliżej, długie, skośne krople deszczu, gnane wichrem, zaczęły padać i na platformę i na paltot Niechludowa. Przeszedł więc na drugą stronę i wdychał pełną piersią świeże powietrze, przesiąknięte zapachem zbóż i ziół i ziemi, spragnionej deszczu. Patrzył na sady, lasy, na złote pola pszeniczne, na zielone jeszcze zagony owsa, i czarne bruzdy, wśród ciemno-zielonych, kwitnących kartofli. Dokoła wszystko się ożywiło: zieleń stała się zieleńsza, pola bardziej płowe i złote, a ziemia jakaś czarniejsza i świeższa.
— Jeszcze, jeszcze — mówił Niechludow, ra-