zagadkę życiową, a wokoło na świecie było jasno, słonecznie i świeżo.
Wagon, w którym jechał Niechludow, był do połowy natłoczony pasażerami. Byli tam włościanie, rzemieślnicy, majstrzy fabryczni, rzeźnicy, żydzi, kobiety, żony robotników, był i żołnierz, i dwie panie. Jedna z nich młoda jeszcze, druga zaś już starawa, z bransoletkami na pulchnej, obnażonej ręce. Wreszcie pan jakiś z gwiazdką na czarnej czapce. Wszyscy wogóle już się usadowili na miejscach i siedzieli spokojnie, niektórzy gryźli pestki słonecznika, inni palili papierosy, inni znowuż rozmawiali z ożywieniem.
Taras, uszczęśliwiony, siedział na prawo od wejścia, zachowując miejsce dla Niechludowa i rozmawiając żywo z jakimś silnym, muskularnym mężczyzną w sukiennej marynarce, który, jak się potem okazało, był ogrodnikiem i jechał na nowe miejsce. Nie dochodząc do Tarasa, Niechludow zatrzymał się obok staruszka o miłej powierzchowności, z białą jak mleko brodą, w nankinowem ubraniu, który rozmawiał z młodą wiejską kobietą. Za nim siedziała ośmioletnia dziewczynka, która siedząc na wysokiej ławce, nie dostawała nogami do ziemi. Dziecko miało na sobie nowy kaftaniczek, a jasne, konopiate włosy, miała zaplecione w kusy warkoczyk i bezustannie gryzła w zębach ziarnka słonecznika.
Staruszek, spojrzawszy na Niechludowa, przesiadł się nieco dalej na ławkę i odgarniając połę surduta, przemówił grzecznie: