Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/450

Ta strona została przepisana.

— Proszę, niech pan siada.
Niechludow podziękował i siadł na wskazane mu miejsce. Jak tylko Niechludow usiadł, kobieta rozpoczęła nanowo przerwane opowiadanie. Opowiadała o tem, jak ją w mieście przyjął mąż, od którego właśnie teraz wracała.
— Jak w ostatki byłam, to dopiero teraz znów mogłam się wybrać z pomocą Bożą — mówiła. — A teraz, jak Pan Bóg da, to dopiero na Boże Narodzenie.
— A to bardzo dobrze — ozwał się staruszek, oglądając się na Niechludowa — bo to człowiek młody w mieście łatwo może się rozbałamucić.
— O nie, kochani wy moi, nie, on nie taki. On o takich głupstwach nie myśli. Pieniądze wszystkie do domu odsyła. A dziewusze był rad prawdziwie, nie można inaczej powiedzieć — ciągnęła dalej, uśmiechając się.
Dziewczynka, gryząc pestki, potwierdzała to wszystko, co matka mówiła, patrząc wielkiemi, rozumnemi oczami to na staruszka, to na Niechludowa.
— Ha, jak taki rozsądny, to i lepiej — prawił stary. — A czy tem się nie zajmuje? — dodał, ukazując oczami parę: męża i żonę, widocznie robotników, siedzących opodal, na drugiej stronie korytarza. Robotnik przechyliwszy w tył głowę, przyłożył do ust butelkę pełną wódki i pociągał trunek chciwie, żona trzymając w ręce torbę, zkąd była wyjęta flaszka, patrzyła z czułością na męża.
— Nie, mój nie pije i nie pali — powiedziała kobieta, sąsiadka staruszka, podchwytując sposobność, aby raz jeszcze męża pochwalić. — Tacy ludzie, moiściewy, na kamieniu się nie rodzą. Ale on taki już był od małego — dodała, zwracając się do Niechludowa.