opowiadaniu z całą ciekawością. Taras doszedł był już do tego miejsca, jak nastąpiło otrucie i w rodzinie spostrzegli się, że sprawczynią tego była Fiedosia.
— Ja o swojej biedzie, o swojej zgryzocie opowiadam — ozwał się Taras, zwróciwszy się przyjacielsko do Niechludowa. — Ot, znalazłem człowieka poczciwego, ta i rozgadaliśmy się, i opowiadam mu, wszystko jak i co było.
— Tak, tak, dobrze — odparł Niechludow.
— No i bracie mój, takim sposobem wszystka prawda na wierzch wyszła. Wzięła matka te kluski i „idę” — powiada — „do strażnika pójdę“ — powiada. A ojciec to niby mój, sprawiedliwy człowiek. „Pogódźcie się“ — powiada, do matki niby — „kobieta młoda, dziecko prawie, sama nie wiedziała, co robi, ta i przebaczyć jej trzeba. Może się opamięta”. Ale starucha słuchać nawet tego nie chciała. „Póki ją trzymać będziemy, to nas tu wszystkich wygubi, wytraci“ — powiada. Ubrała się, kochani wy moi, i gwałtem do strażnika i do strażnika ziemskiego niby.
— No a wy, cóż na to wszystko? — spytał ogrodnik.
— A ja, kochani wy moi, ledwie żyw leżę, dyszę i mdłości mnie targają. Całkiem mi się wszystko we wnętrzu przewróciło i nic mówić nie mogę. Zaraz też ojciec zaprzągł do telegi, posadził w półkoszki i do śledczego Fiedosię powiózł. A ona, kochani my moi, jak od samego początku, tak i teraz przyznała się przed śledczym do wszystkiego, i jak i co było opowie-