Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/465

Ta strona została przepisana.

zagrzmiał rozkazujący, pełen gniewu, głos oficera i rozległ się płacz dziecka. Umilkło wszystko na chwilę, potem przebiegło głuche szemranie po tłumie.
Marya Pawłnwna i Kasia podążyły ku miejscu, zkąd dochodziły głośne krzyki.




II.

Zbliżywszy się do owego miejsca, ujrzały następującą scenę. Oficer, tęgi, barczysty mężczyzna, z długiemi, jasnemi wąsami klął, a twarz mu gniewem pałała. Przed nim, trzymając na rękach owiniętą w płachtę małą, przeraźliwie krzyczącą dziewczynkę, stal wysoki, chudy aresztant, z ogoloną do połowy głową.
— Nauczę ja ciebie rezonowania. Babom oddasz! Nakładaj!
Oficer chciał, aby kryminaliście aresztantowi, skazanemu na zesłanie, nałożono kajdanki. Odbył on całą drogę, niosąc dziecko na ręku. Dziecko pozostało mu po żonie, która na tyfus w Tomsku umarła.
Oficer był w złym humorze, rozdrażniało go tłómaczenie aresztanta, że w kajdankach dziecka nieść nie może.
Naprzeciwko aresztanta stał żołnierz konwojowy i drugi aresztant, krępy, czarnobrody, w kajdanach na rękach, spoglądał ponuro z podełba na oficera i czekał, aby go skuto z drugim więźniem, z tym właśnie, który niósł dziewczynkę. Oficer powtórzył konwojowemu rozkaz zabrania dziecka. Wśród aresztantów wzmagał się z każdą chwilą szmer głuchy.
— Od Tomska tak szli, a nie nakładali —