mie. Poczciwa jego twarz była zeszpecona sińcami na nosie i pod oczami.
— Co ci się przytrafiło? — zapytał go Niechludow.
— Taka wydarzyła się sprawa — odrzeł Taras, uśmiechając się.
— Wciąż się biją — tłómaczył pogardliwie konwojowy.
— O babę — dorzucił, idący za nimi aresztant. — Ze ślepym Teodorem pobili się.
— A jak tam Teodozya? — zapytał Niechludow.
— Zdrowa — wrzątek jej oto niosę — powiedział Taras i poszedł do izby familijnej.
Niechludow zajrzał do drzwi.
W izbie pełno było mężczyzn i kobiet; leżeli na narach i pod narami. W powietrzu, nasyconem parą schnącego, mokrego ubrania, rozlegał się nieustający krzyk kobiecych głosów.
Następne drzwi prowadziły do izby nieżonatych. Było tam jeszcze więcej ludzi. Hałaśliwy tłum aresztantów w mokrych ubraniach tłoczył się we drzwiach i u wejścia na korytarz. Dzielili się czemś lub obradowali. Konwojowy tłumaczył Niechludowowi, że to starosta wypłacał majdańszczykowi pieniądze pobrane naprzód, lub przegrane w loteryjne bilety, porobione z kart. Na widok podoficera i obcego przybysza, ci, co bliżej stali, umilkli i obrzucili przechodzących podejrzliwem spojrzeniem. Wśród dzielących zauważył Niechludow znajomego katorżnika Fedorowa i wstrętnego, ospowatego brodiagę bez nosa, o którym wiedziano, że podczas ucieczki do tajgi zabił towarzysza i żywił się jego mięsem. Brodiaga stał na korytarzu, w mokrym chałacie, narzuconym na ramiona, i wyzywająco patrzył na Niechludowa, nie usuwając mu się z drogi. Niechludow go ominął.
Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/487
Ta strona została przepisana.