Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/488

Ta strona została przepisana.

Widok taki nie był nowym dla niego. Nieraz już w ciągu tych trzech miesięcy widział tych samych 400 przestępców, widział ich w różnych położeniach: i wieczorami w upalnej porze roku, i wśród obłoków kurzu, jakie tworzyły wlekące się za nogami łańcuchy kajdan. Widywał ich w drodze, i na odwachach, i w ciepłe dnie na etapowych dziedzińcach, gdzie odbywały się nieraz wstrętne sceny. A jednak za każdym razem, gdy do nich wchodził i czuł, jak teraz, ich wzrok na siebie zwrócony, dręczyło go ciężkie poczucie wstydu i świadomość swojej względem nich winy. A cierpiał tembardziej, że do tego wstydu i poczucia winy przyłączały się nieprzezwyciężona obawa i odraza.
Wiedział, że w położeniu, w którem postawiono tych ludzi, oni innymi być nie mogą, a pomimo tego nie był w stanie pokonać wstrętu, jakim go przejmowali.
— Ot takim pokurczom to dobrze na święcie — krzyknął ktoś w chwili, gdy Niechludow podchodził do drzwi gdzie była izba dla „politycznych.” Słowa te wyrzucał z gardła jakiś pijacki ochrypły głos, a towarzyszyło im grubiańskie, przekleństwo.
Rozległ się śmiech, złośliwy, szyderczy — i jeszcze potok cały wykrzykników plugawych.




IX.

Podoficer, towarzyszący Niechludowowi, powiedział mu, gdy minęli izbę nieżonatych, że go tu zostawi, a wróci przed sprawdzeniem, i oddalił się. Ledwo wyszedł, zbliżył się do Niechludowa jakiś z aresztantów. Szedł prędko