monsona. Miał na sobie gumową marynarkę i trzymał w ręku sosnowe polano. Siedział przykucnięty przed płachtą rozwieszoną przed palącem się ogniskiem w piecu. Dostrzegł Niechludowa, ale nie wstał, tylko zwrócił ku niemu oczy i podał mu rękę.
— Cieszę się, żeś pan przyszedł — rzekł — Muszę się z panem rozmówić — i znacząco spojrzał Niechludowowi prosto w oczy.
— O czem? — spytał Niechludow.
— Później. Teraz jestem zajęty.
I nachylił się nad piecem, w którym palił według własnej swej teoryi, mającej zapobiegać najmniejszej nawet utracie cieplika.
Niechludow miał już wejść do pierwszych drzwi, gdy z drugich wyszła pochylona Kasia z miotłą w ręku, którą zgarniała w stronę pieca stos śmieci i kurzu. Ubrana była w biały kaftanik i pończochy. Spódnicę za pas miała założoną, a biała chustka na głowie, nasunięta aż na brwi, chroniła ją od kurzu. Wyprostowała się, zobaczywszy Niechludowa, położyła miotłę i ręce wytarła o spódnicę. Ożywiona, z rumieńcem na twarzy, stanęła przed nim.
— Zamiatasz izbę? — rzekł, podając jej rękę.
— Dawne moje zajęcie — powiedziała i uśmiechnęła się. — A brud tu taki, że trudno sobie wyobrazić. Oj, mieliśmy też robotę z tym porządkiem, ręce ustały!
— Cóż, pled już wysechł? — zapytała, zwracając się do Simonsona.
— Prawie — odparł Simonson, patrząc na Kasię jakimś dziwnym wzrokiem, który zastanowił Niechludowa.
— Wrócę po pled i przyniosę nasze szuby — rzekła Kasia. — A nasi wszyscy są tutaj —
Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/491
Ta strona została przepisana.