Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/494

Ta strona została przepisana.

dzo przemokłem — mówił Krylcow, chowając prędko rękę w rękaw półkożuszka. — A tu psie zimno. Okna powybijane — rzekł, ukazując brakujące szyby po za kratami. — Czemuś pan tak długo nie przychodził?
— Nie wpuszczali. Ostrzy naczelnicy. Dzisiaj dopiero udobruchał się oficer.
— Rzeczywiście, udobruchał się — powiedział Krylcew. — Zapytaj pan Mani, co wyprawiał rano.
Marya Pawłowna, nie wstając z miejsca, opowiedziała ranną scenę z dziewczynką przy wyjściu z etapu.
— Uważam, że powinniśmy temu zbiorowo zaprotestować — odezwała się Wiera Efremowna głosem stanowczym, lecz patrząc wahająco i lękliwie na obecnych. — Włodzimierz już zaprotestował, ale to nie wystarcza.
— Co za protest? — przerwał z wyrazem nieukontentowania Krylcew.
Zachowanie się przesadzone i nienaturalne Wiery Efremowny drażniło go widocznie oddawna.
— Czyś pan widział Kasię? — zwrócił się do Niechludowa. — Wciąż pracuje, sprząta. Uporządkowała naszą męzką izbę, teraz sprząta kobiecą. Ale pcheł to już nie wymiecie. Na śmierć zagryzą. A Mania co tam robi? — zapytał, patrząc w stronę, gdzie była Marya Pawłowna.
— Czeszę swoją przybraną córkę — rzekła Rancewa.
— A robactwa nie rozpuści na nas? — spytał Krylcew.
— Nie, nie, ja to robię porządnie. Ona już czyściutka teraz. Weź ją — zwróciła się do Rancowej. — Ja pójdę pomódz Kasi i przyniosę pled Krylcewowi.