Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/510

Ta strona została przepisana.

raz wstał pośpiesznie, ostrożnie minął siedzących. i zbliżył się do Niechludowa.
— Czy może mnie pan teraz wysłuchać?
— Ma się rozumieć — powiedział Niechludow i wstał, żeby pójść za nim.
Kasia spojrzała na wstającego Niechludowa, zarumieniła się i niedowierzająco jakoś pokiwała głową.
— Interes mam do pana następujący — zaczął Simonson, gdy wyszli razem z Niechludowem na korytarz. Szmer w izbie przestępców i krzyki ich głośne było słychać na korytarzu. Niechludow skrzywił się, Simonsonowi było to wszystko jedno.
— Znając stosunek pański do Katarzyny Michajłowny — zaczął, patrząc uważnie swojemi poczciwemi oczami prosto w twarz Niechludowa — uważam sobie za obowiązek — mówił dalej, lecz musiał się zatrzymać, bo przy samych drzwiach dwa głosy krzyczały razem, sprzeczając się o coś.
— Mówię ci, bałwanie, nie moje — wrzeszczał jeden głos.
— Ażebyś się udławił! — chrapliwie krzyczał drugi.
Marya Pawłowna ukazała się na korytarzu.
— Przecież tu niepodobna rozmawiać. Przejdźcie tam — jedna Wieroczka tam jest. — I poszła naprzód do drzwi sąsiedniej, oddzielnej izdebki, przeznaczonej teraz dla politycznych przestępczyń. Na narach, z zakrytą głową, leżała Wiera Efremowna.
— Cierpi strasznie na migrenę, położyła się, śpi i nie słyszy, a ja sobie pójdę — powiedziała Marya Pawłowna.
— Przeciwnie, zostań się — rzekł Simon-