Simonson, patrząc na Niechludowa z taką iście dziecięcą czułością, jakiej niktby się nie domyśla! w tym napozór ponurym i obojętnym człowieku.
Simonson wstał, wziął Niechludowa za rękę, zbliżył do niego twarz swoją, uśmiechnął się nieśmiało i pocałował go.
— Ja jej to powiem — powiedział i wyszedł.
— A co — mówiła Marya Pawłowna — zakochany, kompletnie zakochany. Tego to się nie spodziewałam, ażeby Włodzimierz Simonson zakochał się takiem głupiem, chłopięcem kochaniem. Dziwne to i smutne — zakończyła.
— A Kasia? Jak pani sądzisz, jak ona patrzy na to? — spytał Niechludow.
— Ona? — Marya Pawłowna zamyśliła się, szukając widocznie najdokładniejszej odpowiedzi na pytanie. — Ona? Widzi pan, ona, pomimo swej przeszłości, ma grunt moralny zacny i czysty, wrażenia subtelne, odczuwa uczucie drugich. Ona kocha pana, kocha bardzo i jest szczęśliwą, że może chociaż tę jedyną oddać przysługę, aby nie krępować pana sobą. Małżeństwo z panem byłoby dla niej strasznym upadkiem, gorszym od wszystkich poprzednich, i ona nigdy się na to nie zgodzi. A z tem wszystkiem niepokoi ją obecność pana tutaj.
— Więc mam oddalić się, odjechać? — zapytał Niechludow.
Miły, dziecięcy uśmiech, zawitał na twarzy Maryi Pawłowny.
— Może trochę i tak! — rzekła.
— Jakto, trochę tak, nie rozumiem dobrze.
— Skłamałam, ale chciałam panu o niej