Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/525

Ta strona została przepisana.

wie patrzył na Niechludowa. Starzec miał na sobie łatany płaszcz, sukienne spodnie i wytartą, również łataną kurtkę, na głowie zaś wysoką, wytartą futrzaną czapkę i torbę przez plecy przewieszoną.
— Dokąd, ojcze, idziecie?
— Dokąd Bóg zaprowadzi. Pracuję, a kiedy niema roboty, żebrzę — odpowiedział dziad, zauważywszy, że prom przybliża się do brzegu.
Prom przybił. Niechludow wydobył portmonetkę, ofiarując starcowi pieniądz. Starzec nie przyjął.
— Tego nie biorę.
— Biorę chleb — powiedział.
— Wybacz.
— Nie mam ci co wybaczać. — Nie obraziłeś mnie. — Mnie i obrazić nie można — powiedział starzec, zarzucając zdjętą torbę na plecy. Tymczasem wyciągnęli pocztową brykę i zaprzęgli konie.




XXI.

Gdy wyjechali na górkę, jamszczyk zapytał:
— Do jakiego hotelu zajechać?
— Jaki najlepszy?
— I Syberyjski dobry, i Diuszowa dobry.
— Do jakiego chcesz, wieź.
Jamszczyk znów usiadł bokiem i popędził konie.
Miasto było, jak każde miasto. Też same domy z facyatkami i zielonemi dachami, taki sam sobór, sklepy, magazyny na głównej ulicy i tacy sami stójkowi. Tylko domy prawie wszystkie drewniane, a ulice niebrukowane. W je-