Uścisnęła mu rękę, zawróciła się szybko i wyszła.
Anglik, aby nie krępować Niechludowa, zapisywał coś w kajeciku. Niechludow usiadł na drewnianej ławce przy ścianie i raptem ogarnął go nietylko wstyd, lecz beznadziejność. Czując nieprzezwyciężone zmęczenie, oparł się o poręcz ławki, zamknął oczy i zasnął.
— Czy życzycie sobie panowie obejrzeć teraz cele? — zapytał komendant.
Niechludow ocknął się, Anglik kończył notować i oświadczył, że idzie obejrzeć cele więzienne.
Przeszedłszy sień i nieznośnie cuchnący korytarz, komendant, Anglik i Niechludow weszli do izby, gdzie się mieścili katorżnicy. W tej izbie na środku ustawione były szeregiem nary, a wszyscy aresztanci spoczywali. Było ich 70-ciu. Leżeli obok siebie, ściśnięci jak śledzie. Na widok wchodzących, zerwali się z tapczanów, brzęcząc kajdanami, stanęli przy narach, błyszcząc w świetle świeżo do połowy ogolonemi głowami. Dwóch tylko nie wstało, jeden młody człowiek, z twarzą widocznie rozpaloną od gorączki, i drugi starzec, wydający przeciągłe jęki.
Anglik zapytał, jak dawno zachorował ¡młody człowiek. Komendant odrzekł, że rano — starzec zaś oddawna już chory na żołądek, ale niema go gdzie umieścić, bo szpital przepełniony. Anglik pokiwał głową i wyraził życzenie powiedzenia kilku słów tym ludziom. Prosił Niechludowa, aby tlómaczył to, co będzie mówił. Okazało się, że Anglik po za jednym celem swej podróży — opisywaniem wygnania na