Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/547

Ta strona została przepisana.

Rozległ się śmiech zadowolenia. Niechludow przetłumaczył Anglikowi odpowiedź.
— Powiedz im pan, że Chrystus nakazuje przeciwnie: jeżeli cię uderzą w jeden policzek, nadstaw drugi — i z powagą zrobił ruch, jakby nadstawiał twarz do uderzenia.
Niechludow przetłómaczył.
— Niech sam spróbuje — odezwał się jakiś głos.
— A jak go z drugiej strony luną, to może trzecią nadstawi? — ozwał się jeden z leżących na tapczanie chorych. — Wymłócą mu mordę rzetelnie!
— A no spróbuj — powiedział ktoś z tyłu i wesoło się zaśmiał.
Po całej izbie rozległ się głośny, frenetyczny śmiech. Nawet pobity śmiał się, nie bacząc na krew i ślinę. Śmieli się nawet chorzy.
Anglika to bynajmniej nie stropiło. Prosił, aby powiedzieć, że wszystko staje, się moźliwem i łatwem dla tych, co wierzą.
— A zapytaj ich pan, czy piją?
— A jakże! — zawołał jakiś głos i znów rozległy się śmiechy i drwiny.
W izbie było czterech chorych. Na zapytanie Anglika, dlaczego chorych nie umieszczą w osobnej izbie, tłómaczył komendant, że sami tego sobie nie życzą. Chorzy nie zaraźliwie, i felczer ich pielęgnuje, opatruje i dogląda.
— Od tygodnia na oczy się nie pokazał — odezwał się jakiś głos.
Komendant nic nie odpowiedział i poszedł do następnej izby. Znów otworzyli drzwi, znów wszyscy wstali i umilkli i znów Anglik rozdawał Ewangelie. To samo powtarzało się i w piątej, i w szóstej, na prawo, na lewo, po obu stronach.