Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/549

Ta strona została przepisana.

twarz miał dziwnie skupioną, jasną i poważną. Widocznie dopiero co rozmawiał z towarzyszami i niezadowolony był, że mu przeszkodzono.
Oczy mu błyszczały i brwi się gniewnie ściągnęły.
— Wstać — krzyknął komendant.
Starzec ani drgnął.
— Po co mam wstawać? Ot, lepiej ty przyjdź i usiądź tu, ja ci coś powiem — rzekł starzec, wskazując komendantowi nary.
— Co-o-o? — groźnie wrzasnął komendant, postępując ku niemu.
— Ja znam tego człowieka — pospiesznie powiedział Niechludow. — Za co jego wzięli?
— Policya go przysłała za brak legitymacyi.
My prosimy, żeby nie przysyłano, a oni wciąż przysyłają — powiedział komendant, ze złością patrząc na starca.
— Chodź, chodź — mówił tenże, gniewnie się chmurząc i błyszczącym wzrokiem śledząc za Niechludowem, który jeszcze pozostał w izbie. — Patrz i podziwiaj, jak ludźmi wszy karmią. Chodź, chodź!
Niechludow wyszedł na korytarz; Anglik z komendantem stali przy otwartych drzwiach i Anglik się pytał, jakie jest przeznaczenie tej izby.
Była to trupiarnia.
— Oo... — rzekł Anglik i zapragnął wejść.
Była to izba średniej wielkości. Na ścianie paliła się lampka i rzucała blade światło na cztery trupy, leżące głowami do ściany, a sterczącemi do góry stopami do drzwi obrócone. Pierwszy trup, w zgrzebnej koszuli i takichże spodniach, był osobnikiem wysokiego wzrostu, z małą spiczastą bródką i ogoloną do połowy głową. Ciało już zesztywniało, posiniałe ręce widocznie złożone były na piersi, bose nogi rozchyliły się,