na nią z przyjemnością, ale ani mu do głowy przyszło, żeby kiedykolwiek mógł istnieć jakiś związek między nimi.
— No, tej nigdy nie złapiesz — mówił „jastrząb”, wesoły malarz, biegający bystro na krótkich, krzywych, ale silnych chłopskich nogach.
— Może potknąć się.
— I tak pan nie złapie.
— Raz, dwa, trzy.
Uderzyli trzy razy w dłonie. Zaledwie wstrzymując się od śmiechu, Kasia szybko zamieniła się na miejsca z Niechludowym i ścisnąwszy małą nieco szorstką dłonią jego dużą rękę, zaczęła uciekać w lewą stronę, szeleszcząc krochmaloną spódnicą.
Niechludow biegał szybko — nie chciał dać się złapać malarzowi, więc umykał z całej siły. Skoro się obejrzał, zobaczył malarza, goniącego Kasię, ale ona żywo, przebierając młodemi sprężystemu nóżkami, nie dała się doścignąć i zmykała na lewo. Przed nimi był gęsty klomb bzu, po za który nikt dotąd nie uciekał, ale Kasia, obejrzawszy się na Niechludowa, dała mu znak głową, żeby się zbiedz z sobą po za klombem.
Zrozumiał i pobiegł za krzaki. Za krzakami był rowek, o którym nic nie wiedział — a zarosły go pokrzywy.
Potknął się — upadł, poparzywszy ręce pokrzywami i zamoczywszy padającą wieczorną rosą. Zerwał się ze śmiechem, otrząsnął i wybiegł na puste miejsce.
Kasia, rozpromieniona, śmiejąca, z czarnemi jak wilgotna porzeczka oczyma, biegła na jego spotkanie. Podeszli do siebie — i ujęli się za ręce.
— Poparzył się pan — ja o mało co również —
Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/76
Ta strona została przepisana.