mego, obmyślanego i nic zmysłowego. Takim momentem, chwilą taką, była dla Niechludowa owa noc Zmartwychwstania Pańskiego. Kiedy dziś wspominał Kasię, to ta właśnie chwila zasłaniała wszelkie inne momenty i wspomnienia. Czarna, gładka, lśniąca główka, biała suknia w zakładki, obejmująca jej kibić i pierś okrągłą, dziewiczą i te ramiona, i te łagodne, błyszczące czarne oczy, i w całej jej istocie dwie cechy wydatne: czystość miłości dziewiczej, nietylko dla niego — był o tem przekonany — ale miłości dla wszystkich i dla wszystkiego, miłości nietylko dla tego, co miłe i piękne, ale i dla tego żebraka, którego wstrętnej, zeszpeconej twarzy czystemi dotknęła ustami.
On wiedział, że w niej żyła ta miłość, boć i on sam w tę noc i w ten ranek czuł ją w sobie, czuł, że ta miłość jego istotę z jej istotą zespala w jedno i łączy...
Ach, gdyby wszystko zatrzymało się na tem uczuciu, jakie było tej nocy! Gdyby się zatrzymało!
Niestety... cała ta rzecz okropna stała się już po owej nocy Zmartwychwstania.
Tak rozmyślał, siedząc obecnie przy oknie w izbie sędziów przysięgłych.
Powróciwszy z cerkwi, Niech ludów zjadł śniadanie z ciotkami i żeby się pokrzepić wedle pułkowego obyczaju, napił się wódki, następnie wina i poszedł do swojego pokoju, gdzie w ubraniu spać się położył.
Zasnął natychmiast. Obudziło go pukanie do drzwi. Po tem pukaniu poznał, że to by-