Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/95

Ta strona została przepisana.

Chociaż Niechludow ciągle czatował na Kasię, nie udało mu się spotkać z nią sam na sam. Widocznie unikała go. Ale wieczorem tak wypadło, że musiała wejść do sąsiedniego pokoju. Doktór miał zanocować i Kasia miała przygotować posłanie. Usłyszawszy jej kroki, Niechludow cicho i powstrzymując oddech, jakby miał coś złego zrobić, wszedł za nią.
Wsunąwszy obiedwie ręce w czystą poszewkę i trzymając niemi rogi poduszki, Kasia obejrzała się i uśmiechnęła, ale nie wesoło i swobodnie, lecz z przestrachem i żałośnie.
Uśmiech ten zdawał się mówić do mego, że to, co teraz robi, źle robi.
Chwilę zatrzymał się. Była jeszcze możność walki z sobą. Choć słabo, ale odzywał się jeszcze głos prawdziwej miłości, głos, który mu mówił o „niej,” o jej uczuciach, o jej życiu. Ale inny głos przemawiał: patrz, pominiesz swoją rozkosz, swoje szczęście. I ten drugi głos zagłuszył pierwszy. Śmiało więc postąpił ku niej. I straszna, nieokiełznana chęć zwierzęca zawładnęła nim całkowicie.
Nie puszczając jej ze swych objęć, Niechludow posadził ją na łóżku i czując, że trzeba jeszcze przecież coś zrobić, siadł koło niej.
— Dymitrze Iwanowiczu, kochany, puść mnie — mówiła głosem rzewnym. — Matrona Pawłowna idzie! — krzyknęła, wyrywając się, i rzeczywiście, ktoś zbliżał się do drzwi.
— Przyjdę do ciebie w nocy — rzekł Niechludow. — Przecież sama jesteś?...
— Co panu? Za nic! Nie można — mówiły jej usta, ale cała istota wzburzona, zmieszana, mówiła co innego.
Zbliżającą się do drzwi była rzeczywiście Matruna Pawłowna. Weszła do pokoju z kołdrą w ręce i spojrzawszy podejrzliwie na Niechlu-