jego obnażona z rękawiczki biała ręka, wyrażała w nim chorobliwe utrudzenie.
Przed nim mały murzyn, jakby żyjący pulpit trzymał otwartą książkę, na któréj karty pan Edward rzucał czasami roztargnione spojrzenia.
Z boku, na fotelu, leżała czarna maska i krótki, o czterech rurach pistolet: maskę już widzieliśmy, pistolet zaś, gdyby oblegający chcieli stawić opór, gdy Jego Wielmożność zeszedł po kręconych schodach, bezwątpienia także wtrąciłby był swoje słówko do ogólnej rozmowy.
Na odgłos kroków Bob-Lanterna, pan Edward wziął maskę instynktowo i nagle ukrył w niéj twarz swoję, ale wnet zdjął ją i przy sobie położył.
Bob przystąpił skruszony, niezgrabnie co krok kłaniając się i cofając przed każdą rozetą na kobiercu, na któréj nie śmiał postawić swéj nogi. Pan Edward kiwnął głową na znak aby murzyn odszedł.
— Co chcesz? spytał Boba.
Ten uśmiechnął się filuternie.
Strona:PL Trolopp - Tajemnice Londynu.djvu/185
Ta strona została przepisana.