przez lany piec, pełen rozpalonych aż do białości ziemnych węgli.
— Niech mi Bóg przebaczy, Temperancyo, rzekł wchodząc, smażysz się stara piekielnico!
Nikt nie odpowiedział, z czerwonego pieca buchał ogień jak z kuźni.
— Temperancyo! zawołał znowu Bob-Lantenrn; Temperancyo! szatańskie plemię, odpowiesz ty mi?
Chrapanie ludzkie połączyło się z chrapaniem pieca, a głos łający i opiły, jakby przez sen, ciężko wyjąkał te słowa.
— Jeszcze jednę szklankę mistress Groose; grok dobry, stary Bob zapłaci.
Lantern skoczył jak tygrys ku miejscu z którego głos ten pochodził. Na chwilę zgubił się w głębokiéj ciemności wszędzie panującéj, gdzie nie dochodziły czerwonawe promienie wyciskające się z pieca; potem wrócił, wlokąc za sobą nieczuły przedmiot jakiś, nakształt ogromnej massy.
Przyciągnąwszy go do pieca, puścił, a massa ta padła nieruchoma.
— Pijana jak beczka porteru! zawołał rozgniewany; Temperancyo! przeklęta czarownico! Temperancyo!
Strona:PL Trolopp - Tajemnice Londynu.djvu/227
Ta strona została przepisana.