Temperancya — było to imię massy — nie ruszyła się.
— Niech mię Bóg skarze! rzekł znowu; ona tu zostać nie może... może ją potrafię obudzić.
Porwał gorącą głownię i zbliżył ją do nozdrzów Temperancyi, która wstrzęsła się gwałtownie i stanęła chwiejąc się na nogach.
Była to wysoka i silna czterdziesto-letnia kobiéta, której pałająca cera i zaczerwienione oczy zdradzały ulubioną namiętność.
— Pić chcę! rzekła chrapliwym głosem rzucając na Boba wzrok obłąkany.
— Ah! pić chcesz, gąbko! odparł on wstrząsając głownią; pić chcesz!... kiedy ja pracuję po całych dniach na kilka nędznych pensów, ty pić chcesz i upijasz się... Niech mię Bóg potępi!.. Temperancyo, ja ci kiedyś łeb o ten mur rozwalę.
Mimo grubijańskiéj energii tych słów, w głosie Boba była jakaś czułość, kiedy je wymawiał.
— No! no! mój Bobciu, odpowiedziała wysoka kobiéta, jedna szklanka więcéj lub mniéj...
Dla Boga! widzisz, doprawdy pali mię w gardle.
— W żołądku twoim pełno groku, w piecu pełno węgla; czy ty mnie masz za bogacza kobiéto, że takie życie prowadzisz?
Strona:PL Trolopp - Tajemnice Londynu.djvu/228
Ta strona została przepisana.