Temperancya machinalnie obeszła piec i zbliżyła się do stołu, na którym stała szklanka dzbanek od wódki, oboje wypróżnione.
— Ani kropelki, mruknęła zmartwiona. — Mój ładny Bobciu, czy nie masz w kieszeni choć pół korony, zrób przyjemność twojéj żoneczce?
— Pół korony, szaloną!... pół korony! wszak człowiek na to musi ośm godzin pracować. Ty mnie zrujnujesz...
— Pragnienie mam! przerwała Temperancya, a usiadłszy za piecem, znowu zaczynała zasypiać.
— Muszę się jednak jéj stąd pozbyć! szepnął Bob; gdyby wiedziała... Kobiéto, dodał głośno, niech mię djabli porwą, nie mogę ci nic odmówić... Masz, oto sześć pensów... ruszaj pić.
— Sześć pensów!... mój ładny Bobciu, daj jeszcze drugie tyle!
Lantern zmarszczył płowe brwi i groźnie podniósł głownię. Temperancya, której myśl, że łyknie parę szklanek groku, przywróciła władzę w nogach, wstała i wyszła śpiewając.
Lantern zwolna odprowadził ją aż do drzwi od ulicy, i zamknął je za nią. To uczyniwszy wrócił do swéj kryjówki i starannie zabarykadował drzwi.
Strona:PL Trolopp - Tajemnice Londynu.djvu/229
Ta strona została przepisana.