— Mastrowi Bob-Lantern!
— Małżonkowi przezacnéj mistress Temperrancyi!
— Na wasze usługi, moi dobrzy panowie, na wasze usługi, mruknął Bob przechodząc między tą wielką lokajską zgrają z odkrytą głową i nic tracąc swego uniżonego uśmiechu.
Bob-Lantern był to człowiek roztropny.
Nowo zaciężny żokiéj Tulipp, wiódł Boba na schody prowadzące na wyższe piętro.
— Długo będziesz musiał czekać, potężny Bobie, rzekł żartując, bo mnóstwo jest ludzi w przedpokoju pana Patersona.
— Cóż chcesz dobry mój mały panie Tulipp, odpowiedział Bob, — życie okropnie drogie, ja na biédny kawałek chleba ciężko pracować muszę; ale jeżeli trzeba czekać, poczekam.
W rzeczy saméj w przedpokoju intendenta wiele osób czekało. Było tam pięciu czy sześciu dzierżawców lorda, chcących ponowić swe dzierżawy, liweranci, klienci w łacińskiém znaczeniu tego wyrazu, i pół tuzina faktorów, którzy przywłaszczali sobie tytuł koniuszych.
Tulipp otworzył drzwi do pokoju pana Patersona i wymówił nazwisko Lanterna.
Strona:PL Trolopp - Tajemnice Londynu.djvu/235
Ta strona została przepisana.