Po obu stronach łóżka stali dwaj nieznajomi: jeden, ubrany czarno, jak marmurowy posąg obojętny i ponury, trzymał rękę Franka; drugi odwijał swoje rękawy. W zakrwawionéj dłoni miał długi stalowy instrument, którego koniec znikał pod zakrwawioną koszulą biédnego Franka. Ta druga osoba była niemniéj obojętna jak piérwsza. Ona to otworzyła drzwi i nakazywała milczenie.
Jakób wstrzymał w sobie oddech. Całe swe życie skoncentrował we wzroku.
Czarno ubrany człowiek, bez wątpienia doktor, ciągle szukał pulsu u Franka. Drugi nieznajomy, pomocnik piérwszego podług wszelkiego podobieństwa, wprowadzał do rany swoje narzędzie, dotykał, macał i kręcił głową zmocném powątpiewaniem.
Wymówił kilka słów, których Jakób nie mógł dosłyszeć. Człowiek czarny odpowiedział na to wzruszeniem ramionów i dziwnym uśmiechem.
— Co on powiedział? spytał sam siebie biédny Jakób i co znaczy ten uśmiech?... Czy to przepowiednia uratowania?...
Pomocnik W tej chwili wydobył zakrwawio-
Strona:PL Trolopp - Tajemnice Londynu.djvu/260
Ta strona została przepisana.