Przybywszy na najwyżse miejsce, kapitan Paddy wyprostował się jak długi, i spojrzał wokoło na cisnące się pod nim tłumy. Nie znalazł zapewne czego szukał, bo zaklął po-cichu, poprawił swój włosiany krawat i stanął na palcach.
W tem nowém położeniu dosyć dobrze przedstawiał drzewo zostawione w wyciętym do koła lesie, którego wyniosły i cienki pień wznosi się wśród karłowatych zarośli. Wzrok jego długi czas błądził po tłumie, z równie niepomyślnym jak poprzednio skutkiem.
— Dziwna rzecz, daję słowo! mruknął ciężko spadając znowu na pięty; dziwna, albo niech mię djabli porwą!... Nie ma ani jednego z tych łajdaków w tłumie... A do kogoż u djabła mam się udać, jeżeli nie do tych kochanych chłopców?
— Czuję trochę powietrza, panie O’Chrane.
— Dobrze, Doroto! bardzo dobrze... Ja, czuję znowu rękę w mojéj kieszeni; ale do wszystkich djabłów, ta mi już nie ujdzie.
Kapitan w istocie schwycił za rękę drugiego złodzieja i gniótł tak, iż o mało co nie zgruchotał.
W téj chwili dało się słyszeć za nim miauczenie pełne boleści i ironii, i prawie jednocześnie
Strona:PL Trolopp - Tajemnice Londynu.djvu/322
Ta strona została przepisana.