Brian de Lancester nareszcie stanął przed łożą hrabiego de White-Manor. Kilka chwil nie ruszał się, mniemając, że sama jego obecność zwróci na się uwagę brata; ale źle wyrachował. Lord pogrążony niejako w sennéj trosce, bokiem siedział do sceny i mocno wpatrywał się w przeciwległą ścianę swéj loży.
Brian znudzony próżnem oczekiwaniem, podniósł skrzynkę i lekko sparł ją na brzegu loży.
Hrabia White-Manor obrócił się zniecierpliwiony, a gdy wzrok jego padł na Briana, zadrżał cały od stóp do głów, jakby się dotknął stosu Wolty. Twarz mu pozieleniała, obumarłe oczy zaiskrzyły się, a usta drżały nie mogąc wydać żadnego głosu.
W całéj sali głuche panowało milczenie.
— Milordzie, bracie mój, rzekł Brian dobitnym głosem, który doszedł do ostatniego zakątka najodleglejszéj loży, kup skrzynkę, z pastelkami, u syna twojego ojca, aby on miał sobie za co kupić chleba!
Piekielna loża sypnęła oklaskami. Parter, nie wiedząc dla czego, uczynił to samo; galerye naśladując parter, krzyknęły brawo, sam nawet Paddy w niewinności poczciwéj swéj duszy zawołał pochwalnie: „niech mię Bóg skarzę!“
Strona:PL Trolopp - Tajemnice Londynu.djvu/389
Ta strona została przepisana.