pośrednictwem nędzników, których nazwisko hańbi zarazem pióro, co je pisze i oko, co je czy ta. Z zimną krwią tarzał się w tajemnéj swéj, prawie samotnéj rozpuście, i przyjemność nawet nie służyła mu za zwykłą wymówkę, bo wszędzie niósł z sobą swą chroniczną nudę, bo, nudził się nawet gdy źle czynił.
Takiego człowieka tuż nie musiało dręczyć sumienie. Bóg ukarał go spleenem, tém atra cura wielkich panów nad brzegami Tamizy, a spleen jego był nieuleczony, bo nieustępująca przyczyna, z któréj pochodził, była prawdziwą nie urojoną. Usypiał bez nadziei uleczenia się, bezsiły do zwalczenia swych cierpień, a przebudzało go z tego otrętwienia owe tylko, dotkliwe do żywego żądło, co go bodło.
Przepędziwszy jakiś czas bez najmniejszego ruchu, lord de White-Manor porwał się nagle z miejsca. Oblicze jego przedtem blade, jaśniało teraz apoplektyczną czerwonością. Tak silnie szarpnął za sznurek od dzwonka, że go urwał.
— Paterson!... Gilbert Paterson!... szelma zwany Gilbert Paterson! rzekł do wchodzącego lokaja, niech się tu natychmiast stawi.
— Aha, znowu jakaś sprawka Briana! pomyślał lokaj, szybko biegnąc do pokoju intendenta.
Strona:PL Trolopp - Tajemnice Londynu.djvu/421
Ta strona została przepisana.